Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wypadek busa w Przybędzy. Mija 9 lat od jednej z największych tragedii komunikacyjnych w Polsce. Zginęło w niej 8 osób

Jacek Drost
Jacek Drost
Do wypadku busa w Przybędzy doszło 28 marca 2012 roku
Do wypadku busa w Przybędzy doszło 28 marca 2012 roku FOT. Jacek Drost
W niedzielę 28 marca minęło dziewięć lat, od tragicznego wypadku busa przewożącego górników. W wypadku w Przybędzy zginęło osiem osób, kolejnych 10 zostało ciężko rannych. Była to jedna z największych katastrof drogowych w Polsce. - Codziennie, jak przejeżdżam obok tego miejsca, to staje mi przed oczami ta tragedia. Byłem tam od początku do końca. Zaliczyłem tam swoją najdłuższą służbę - wspomina Paweł Roczyna, emerytowany policjant, który teraz jako nauczyciel prowadzi zajęcia z bezpieczeństwa w ruchu drogowym.

Była środa 28 marca 2012 roku. Od strony Żywca drogą ekspresową S69 jechał bus wiozący górników z kopalni Mysłowice-Wesoła. W większości byli to mężczyźni w wieku około 40 lat, górnicy ze stażem 20-letnim, kilku przed emeryturą. Mieszkańcy kilku żywieckich miejscowości - Milówki, Szarego, Nieledwi, Kamesznicy, Ujsół i Rajczy.

Śmierć przyszła nagle

Tuż po godzinie 21.35 na wiadukcie w Przybędzy naczepa samochodu ciężarowego, którym kierował Janusz S., przystosowana do przewozu drewna, nagle znalazła się na pasie, którym prawidłowo jechał bus z górnikami. Siła zderzenia była ogromna. Bus praktycznie został zmiażdżony. Dotarcie do poszkodowanych i ofiar było możliwe dopiero po użyciu specjalistycznego sprzętu hydraulicznego - strażacy musieli rozcinać karoserię busa, aby wyciągnąć ludzi.

- Zadzwonił do mnie dyżurny, że na Hololnej jest wypadek, prawdopodobnie śmiertelny. Zaraz potem miałem drugi telefon. Mieszkam w Radziechowach i pojechałem na miejsce prosto z domu - opowiada Paweł Roczyna, który wówczas był rzecznikiem prasowym Komendy Powiatowej Policji w Żywcu. - Byłem na miejscu, jak wyciągali trzecią ofiarę. Jako policjant ruchu drogowego niejedno widziałem, ale dla mnie największym koszmarem był widok przybywających czarnych worków. Tam nie było nikogo z lekkimi obrażeniami. Tam wszyscy mieli się zameldować u Świętego Piotra. Tylko dzięki zaangażowaniu ratowników, strażaków udało się uratować pozostałe osoby - mówi pan Paweł.

Na miejscu zginęło siedem osób. Już w szpitalu zmarł kolejny poszkodowany, którego lekarzom nie udało się uratować ze względu na bardzo rozległe obrażenia. Pozostałych 10 osób w ciężkim stanie zostało przewiezionych do szpitali m.in. w Żywcu, Bielsku-Białej i Sosnowcu.

- Dopóki jest akcja, to człowiek o pewnych rzeczach nie myśli, a kiedy emocje opadają to zaczyna się zastanawiać. Przerażony byłem następnego dnia. W sali odpraw został zrobiony magazyn dowodów rzeczowych zebranych od poszkodowanych. Koszmarny był widok dzwoniących telefonów tych górników, pewnie próbowali się do nich dodzwonić znajomi, członkowie rodzin - wspomina Paweł Roczyna.

Zarzuty dla kierowcy ciężarówki

Śledztwo w sprawie wypadku busa już następnego dnia przejęła bielska Prokuratura Okręgowa. - Ze względu na tak dużą liczbę ofiar wypadek ten został zakwalifikowany jako katastrofa w ruchu lądowym - informowała Małgorzata Borkowska, ówczesna zastępca prokuratora okręgowego w Bielsku-Białej. Wyjaśniała, na miejscu przez wiele godzin pracowali biegli. Tuż po zderzeniu udało im się ustalić, że naczepa uderzyła czołowo w busa mercedesa, po czym spadła z wiaduktu, odbiła się od kolejnego wiaduktu przebiegającej poniżej "starej" trasy 69, a następnie spadła do płynącego 10 m niżej potoku.

Prowadzący ciężarówkę - 44-letni mieszkaniec powiatu cieszyńskiego, właściciel firmy przewozowej i zawodowy kierowca - był trzeźwy.

W grudniu 2012 roku Prokuratura Okręgowa w Bielsku-Białej skierowała do bielskiego Sądu Okręgowego akt oskarżenia przeciwko Januszowi S. Według prokuratury, Janusz S. umyślnie naruszył zasady bezpieczeństwa w ruchu drogowym poprzez "kierowane zestawem pojazdów składającym się z ciągnika marki scania, ramy pomocniczej i pojazdu marki glogger, który był w złym stanie technicznym i nie był prawidłowo połączony z ciągnikiem, oraz jechał z nadmierną prędkością co skutkowało utratą stabilności toru ruchu pojazdu glogger i jego wjechaniem na przeciwległy pas ruchu, a w konsekwencji zderzeniem z prawidłowo jadącym autobusem marki mercedes".

W wyniku postępowania prokuratorskiego okazało się, że kierowca nie jest jedynym winnym tragedii. Aktem oskarżenia objęto również Romana S. To diagnosta jednej ze stacji diagnostycznej, która przeprowadzała badanie pojazdu. Prokuratura dowodziła, że w październiku 2011 r., mimo wielu usterek pojazdu, dopuścił go do ruchu.

Kierowca nie przyznał się do winy

Proces w sprawie wypadku w Przybędzy rozpoczął się przed bielskim Sądem Okręgowym w październiku 2013 roku (pierwotnie miał się rozpocząć wcześniej, ale uniemożliwił to stan psychiczny Janusza S.). Podczas pierwszej rozprawy prokurator Jacek Boda odczytał akt oskarżenia. Zarzucił Januszowi S., że nieumyślnie spowodował wypadek poprzez świadome naruszenie zasad bezpieczeństwa. Zestaw, który prowadził, był w złym stanie technicznym. Kierowca jechał także zbyt szybko, przez co wózek stracił stabilność toru ruchu, zjechał na przeciwległy pas i zderzył się z prawidłowo jadącym busem.

Janusz S. nie przyznał się do winy i odmówił składania zeznań. Podtrzymał wyjaśnienia z prokuratury. Wynikało z nich, że nie zdawał sobie sprawy z nieprawidłowego połączenia ciągnika i naczepy. Twierdził, że zostało ono wykonane w profesjonalnym warsztacie. Prowadził też z bezpieczną prędkością, ok. 60-70 km na godzinę. Jak zeznawał w momencie wypadku poczuł jakby autem szarpnęło, ale nie sądził, że doszło do wypadku. Zatrzymał się spokojnie, wysiadł z kabiny i dopiero wtedy zauważył zmiażdżonego busa.

- Usłyszałem potworny huk i szarpnięcie samochodem. Pamiętam, że zabujało mną do przodu i tyłu. Popatrzyłem w lusterka boczne i zobaczyłem kłęby jakiegoś dymu czy pyłu. Nie wiedziałem, co się stało i zacząłem samochód zatrzymywać - czytał podczas rozprawy sędzia Wojciech Paluch zeznania złożone w prokuraturze przez 44-letniego Janusza S.

Świadek Leszek G., współwłaściciel firmy zajmującej się transportem leśnym, zeznawał w sądzie, że miesiąc przed wypadkiem Janusz S. skontaktował się z nim telefonicznie. Stwierdził, że spodziewa się dużej dostawy drzewa z Ukrainy lub Białorusi i dlatego chciał kupić od niego nakładkę.

- Miałem nakładkę, dzięki której można samochodem wozić krótkie drzewo. Tą nakładkę kupiłem kilka lat wcześniej w Niemczech. Odmówiłem jej sprzedaży. Później jeszcze kilka razy dzwonił, ale nie zdecydowałem się jej sprzedać. Na dzień przed wypadkiem pan Janusz zadzwonił. Powiedział, że nie ma wyjścia i chciał chociaż pożyczyć nakładkę, bo drzewo jest już w drodze - zeznawał G.

Dodał, że postanowił pożyczyć nakładkę Januszowi S. i ten przyjechał po nią do Żabnicy po południu. Podczas montażu nakładki okazało się, że nie leży tak jak powinna, więc zdecydowali się podjechać do warsztatu w Węgierskiej Górce. Tam za pomocą palnika odcięli jakieś elementy, które blokowały odpowiednie ułożenie nakładki, ale nie naruszyli konstrukcji. Przez jakiś czas przygotowywali też samochód i przyczepę do załadunku drzewa. Okazało się, że są problemy z oświetleniem. Nie wszystkie światła w pojazdach działały - wysiadły bezpieczniki. Janusz S. stwierdził, że po drodze zatrzyma się na CPN-ie i je kupi.

- Na zakończenie dał mi za wypożyczenie do końca kwietnia tej nakładki tysiąc złotych. Nie miał złotówek, dał 250 euro i rozstaliśmy się. O wypadku dowiedziałem się z telewizji - opowiadał w sądzie Leszek G.

W mowie końcowej obrońca oskarżonego mec. Maciej Zubek domagał się uniewinnienia Janusza S. (prokurator żądał sześciu lat więzienia) podkreślając, że był to nieszczęśliwy wypadek. Zwrócił m.in. uwagę, że bus marki mercedes, którym jechali górnicy, nie był do końca sprawny, że jego kierowca jechał z niedozwoloną prędkością 90 km na godz., a pojazd nie był przystosowany do przewozu tylu osób.

Sąd nie podzielił zdania obrony. Uznał, że winę ponosi tylko i wyłącznie Janusz S., który prowadził ciągnik scania z wózkiem do przewozu drewna. W opinii biegłych jako właściciel firmy przewozowej i kierowca zawodowy poruszał się on po drodze zestawem, który stwarzał zagrożenie dla innych uczestników ruchu, bo wózek był w złym stanie technicznym, a do tego został niewłaściwie połączony z ciągnikiem - domowym sposobem, na szybko, za pomocą spawarki zostały wycięte pewne elementy konstrukcji, co powodowało, że cały zestaw niestabilnie zachowywał się na drodze. W efekcie naczepa uderzyła w jadącego z naprzeciwka busa.

Wyrok: pięć lat więzienia

W październiku 2014 roku przed bielskim sądem zapadł wyrok. Janusz S. nie pojawił się na ogłoszeniu wyroku. Przewodniczący rozprawie sędzia Wojciech Paluch odczytał list oskarżonego.

Napisał on: "(...) Mam świadomość, że żadne słowa nie zawrócą zaistniałego biegu wydarzeń. Jeśli jestem winien, to całą mocą z całego siebie przepraszam i proszę o wybaczenie - napisał Janusz S., dodając, że sam nie mógł stawić się w sądzie i odczytać listu, bo jest to ponad jego siły (mężczyzna przeszedł załamanie nerwowe, leczy się psychiatrycznie).

Został skazany na pięć lat więzienia, sześcioletni zakaz powadzenia pojazdów mechanicznych, nawiązki dla pokrzywdzonych po 2 tys. zł oraz zwrot kosztów procesu w wysokości ponad 39 tys. zł. Rok później Sąd Apelacyjny w Katowicach utrzymał w mocy wyrok bielskiego sądu.

od 7 lat
Wideo

21 kwietnia II tura wyborów. Ciekawe pojedynki

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zywiec.naszemiasto.pl Nasze Miasto