Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Pasja i cierpienie. Wilhelma Brasse wspomnienie Auschwitz.

Henryka Wach-Malicka
Wilhelm Brasse – potomek austriackich osadników, urodził się w polskiej rodzinie w Żywcu 3 grudnia 1917 roku. Zapowiadał się na świetnego fotografa portrecistę. Za odmowę potwierdzenia przynależności do narodu niemieckiego trafił w czasie II wojny światowej do obozu w Auschwitz, gdzie przydzielono mu pracę w komandzie wykonującym tzw. zdjęcia policyjne więźniów. Przeżył obóz, ale pod koniec wojny trafił do kilku innych miejsc kaźni, z których wrócił całkowicie wyczerpany. Po wojnie nigdy już nie fotografował; zajął się produkcją rzemieślniczą (osłonki wędlin). Do dziś mieszka w Żywcu. Jego wielokrotne zeznania złożone zostały w archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Wilhelm Brasse – potomek austriackich osadników, urodził się w polskiej rodzinie w Żywcu 3 grudnia 1917 roku. Zapowiadał się na świetnego fotografa portrecistę. Za odmowę potwierdzenia przynależności do narodu niemieckiego trafił w czasie II wojny światowej do obozu w Auschwitz, gdzie przydzielono mu pracę w komandzie wykonującym tzw. zdjęcia policyjne więźniów. Przeżył obóz, ale pod koniec wojny trafił do kilku innych miejsc kaźni, z których wrócił całkowicie wyczerpany. Po wojnie nigdy już nie fotografował; zajął się produkcją rzemieślniczą (osłonki wędlin). Do dziś mieszka w Żywcu. Jego wielokrotne zeznania złożone zostały w archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Szarmancki starszy pan starannie unika nagromadzenia się emocji, a ja jestem wdzięczna za wsparcie, jakiego udziela mi w tej rozmowie. Wilhelm Brasse wie doskonale, że wywoływanie strasznych wspomnień jest tak samo ...

Szarmancki starszy pan starannie unika nagromadzenia się emocji, a ja jestem wdzięczna za wsparcie, jakiego udziela mi w tej rozmowie. Wilhelm Brasse wie doskonale, że wywoływanie strasznych wspomnień jest tak samo trudne dla niego, jak dla dziennikarza.

Oboje długo pozostajemy więc na poziomie faktów, o których pan Wilhelm nauczył się mówić krótko i konkretnie. Zwierza się jednak, że odkąd zaczął głośnio opowiadać o swoich przeżyciach w Auschwitz - na użytek ekip telewizyjnych i filmu Irka Dobrowolskiego pt. "Portrecista" - przestały go prześladować koszmarne sny. Przez dziesiątki lat dwa powtarzały się regularnie. W pierwszym ukrywa się przed obozowymi oprawcami, którzy szukają go z wyrokiem egzekucji przez rozstrzelanie. W drugim zabrakło czegoś w atelier i dowódca komanda Bernhard Walter za chwilę wyda wyrok skazujący Wilhelma na śmierć. Wtedy, na jawie, w przypływie dobrego humoru, mówił mu przecież: "Brasse, ja czarno widzę twoją przyszłość. Skończysz tam, gdzie oni". To był dowód poufałości, bo esesman Walter, w cywilu... sztukator, na swój sposób lubił więźnia Wilhelma.

Światło łagodne, światło ostre

Przed wojną Wilhelm Brasse był mistrzem fotograficznego portretu. W tamtych czasach to była osobna profesja i wyższy stopień wtajemniczenia, wymagający rzeźbienia twarzy modela miękkim światłem. Szybko stał się cenionym fachowcem; w katowickim zakładzie przy ul. 3 Maja (wciąż istniejącym) wykonywał portrety na zamówienie, a po pracy flirtował z miejscowymi pięknościami. Pamięta, że niektóre z nich nosiły na szyjach medaliki, w których umieszczały wizerunek Adolfa Hitlera. Dziwił się i tyle; czasem dziewczyny portretował na pamiątkę wspólnej znajomości.

- A w Auschwitz - mówi nagle - mieliśmy tylko światło ostre, takie twarde. Wystarczało do zdjęć więźniów dla obozowej ewidencji. Ale czasem przychodzili esesmani, którym wolno było robić w atelier zdjęcia prywatne, i zamawiali swoje portrety. Wysyłali je potem do rodzin, gdzieś w rodzinnej Bawarii czy Saksonii... Wmontowałem w aparat zwykły monokl, który łagodził ostrość obiektywu i robiłem im ładne zdjęcia. Byli zadowoleni.

W tych rzadkich chwilach więzień numer 3444 - Wilhelm Brasse, przypominał sobie, że przed 31 sierpnia 1940 roku w ogóle wiódł jakieś inne życie. Chwilę potem przyjeżdżał jednak kolejny transport i Wilhelm Brasse stawał za aparatem. Robił nowo przybyłym zestaw trzech fotografii, znany dziś z tysięcy wystaw i książek. Więzień na wprost, z boku i w pasiastej czapce. Następny, następny... Nie uśmiechać się, nie płakać... Łamał strach przed karą, ukradkiem pocieszając szlochające dzieci i przerażonych dorosłych.

Nie chciane obrazy

Oczy więźniów śniły mu się latami. I przez te oczy Wilhelm Brasse już nigdy nie mógł robić zdjęć. Po ocaleniu z zagłady chciał wrócić do fotografowania, ale gdy przykładał aparat do twarzy, na rzeczywistość nakładały się obrazy z obozu.

- Nie wiem, co to było - załamuje ręce - pewnie jakiś mechanizm psychologiczny, ale całkowicie paraliżujący. To nie było przywoływanie wspomnień, tylko konkretne, realne obrazy. Koszmarne zwidy, które na sekundę zacierały mi poczucie czasu i miejsca. Nie mogłem tego pokonać, nie umiałem tych obrazów przegnać.

Starszy pan trzyma się dzielnie, relacjonując swoją historię z wypracowanym dystansem. Aż do momentu, kiedy zaczyna opowiadać o dzieciach... Po chwili wraca do równowagi i mówi:

- Fotografowania dzieci nie wytrzymywałem, nie mogłem. Biedne, wychudzone, niewinne. Często wiedziałem, jaki los spotka je za kilka tygodni, albo za godzinę. U dziewczynek do przerażenia dołączało się upokorzenie. Byłem młodym mężczyzną, przed którym stawały obnażone; z nędznego pasiaka i z resztek godności. Przerażało mnie też fotografowanie ofiar eksperymentów medycznych doktora Mengele i jego okrutnej załogi; zwłaszcza eksperymentów ginekologicznych. To były jedyne fotografie kolorowe, jakie robiliśmy w Auschwitz i jedyne wywoływane poza obozem. Mengele i jemu podobni lekarze wskazywali: wyjmowane z ciał narządy wewnętrzne, fragmenty skóry (np. z tatuażem), amputowane części ciała. Mengele był bestią, prawdziwym diabłem... Naprzeciw naszego atelier był blok 20, szpitalny. Patrzyłem na dzieci czekające w kolejce przed drzwiami. Na zastrzyk fenolu w serce czekały... W takiej chwili przekląć można wszystko.

Pan Wilhelm Brasse ma dwoje dzieci. Z synem, dziś lekarzem, jeździł do muzeum w Auschwitz, poznał go z kolegami współwięźniami. Z córką do obozu nie pojechał nigdy, nawet na oficjalne uroczystości.

Syn polskiej ziemi

Wilhelm Brasse urodził się w Żywcu, tutaj mieszka do tej pory i tutaj się z nami umówił. To dla niego szczególne miasto, choć dziadek - ogrodnik w zamku Habsburgów - pochodził z Alzacji. Dziad, nawiasem mówiąc władający trzema językami (francuski, niemiecki i polski), osiedlił się jednak w Żywcu i tu ród zapuścił nowe korzenie. Wilhelm Brasse trzy razy w swoim długim, dziś dziewięćdziesięcioletnim życiu nie chciał się polskiego Żywca wyrzec, choć mógł w ten sposób kupić spokój i bezpieczeństwo. Dwa razy proponowali mu to Niemcy, zdumieni faktem, że ktoś, kto ma niemieckie nazwisko, niemieckie imię i w dodatku jest potomkiem austriackich osadników, twierdzi, że niczego nie podpisze, bo jest Polakiem.

Za pierwszym razem działo się tak na początku wojny, przy ewidencjonowaniu ludności miasta. Za drugim, w małej osadzie przy granicy z Węgrami, w czasie wpadki (zdrady), w której hitlerowcy aresztowali młodych Polaków, chcących się dostać do polskiej armii. Wyciągnęli wtedy z transportu dwóch mężczyzn, bo nazwiska Adler i Brasse wydały im się jednoznaczne. Obydwaj odmówili przyznania się do niemieckiego pochodzenia. Wyrok brzmiał - Auschwitz.

Adler przeżył miesiąc, Brasse był w obozie do końca, choć nie doczekał tam wyzwolenia. W ostatnich dniach funkcjonowania tej fabryki śmierci ewakuowano go z KL Auschwitz do innych obozów, niemieckich i austriackich. Tam stracił wiarę w ocalenie; wycieńczony, po przejściu tyfusu i zabójczych infekcjach, umierał. Od wyzwalających obóz Amerykanów po raz trzeci usłyszał propozycję zmiany obywatelstwa. Poprosił o powrót do Żywca.

- Zmuzułmaniałem, jak się mówiło na więźniów u wrót śmierci, i to sprawiło, że jeszcze bardziej chciałem wracać do kraju. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że mogę mieć jakąś inną ziemię, nigdy. W naszym domu rozmawiało się tylko po polsku, a ojciec brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. To jak ja miałem być Niemcem albo Amerykaninem? Na zawołanie?! Bez honoru?!

Nie wiem, czy myślał podobnie w chwili, gdy wbrew rozkazowi dowódcy komanda nie spalił negatywów zdjęć i odbitek, które robił dla hitlerowskiej ewidencji. Było już wiadomo, że Niemcy przegrywają wojnę i Bernhard Walter kazał zniszczyć dowody zbrodni. Gdy tylko wyszedł z pomieszczenia, Brasse i jego koledzy wylali wodę na palące się klisze.

- Nawiasem mówiąc - śmieje się pan Wilhelm - Walter nie wiedział, że jego rodacy wymyślili już trudno palący się materiał, co bardzo ułatwiło nam zadanie.

Język bez słów

Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu, lipcowy, gorący dzień. Obcojęzyczny tłum turystów ogląda i komentuje historyczne zdjęcia, nieświadomy faktu, że ich autor żyje. Żyje i ma nieprawdopodobnie dobrą pamięć, dzięki której bez trudu przywołuje fakty, daty, nazwiska, a nawet numery obozowe kolegów więźniów. Wilhelm Brasse wiedział i wie, że jego świadectwo jest dla historii bezcenne, dlatego nie unika kontaktu z pracownikami muzeum, zbierającymi relacje świadków czasów zagłady. Ale to nigdy nie było dla niego łatwe. Dość powiedzieć, że choć wyniósł ze szkoły dobrą znajomość języka niemieckiego, a pogłębił ją w obozie, po wyzwoleniu nie powiedział po niemiecku ani słowa przez 20 lat. Nawet żona pana Wilhelma nie wiedziała, że mąż zna niemiecki! Taką miał metodę wyrzucania z pamięci traumy bólu i poniżenia. Do dziś zresztą, oswajając tamten czas, o dowódcy komanda mówi - szef, o obozowym atelier - zakład, a o pasiaku - mundur.

Pani Helena Kubica - starszy kustosz Działu Historycznego w Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu, zna doskonale pana Wilhelma, z którym nagrała 170-minutowy film na potrzeby badań naukowych i wielokrotnie z nim rozmawiała.

- Niewiele osób pamięta, że KL Auschwitz zorganizowany był na zasadach sprawnie działającego przedsiębiorstwa - mówi pani kustosz. - Obok spraw politycznych i ideologicznych, Niemcy równie wielką wagę przywiązywali do wykorzystywania więźniów jako siły roboczej. Stąd ta ewidencja, która była rodzajem sprawozdania dla władz w Berlinie. Jeśli transport nie był przeznaczony do natychmiastowej eksterminacji i więzień przeżył kwarantannę, trafiał do pracy, czasem zgodnej z jego wykształceniem lub predyspozycjami. Tak właśnie więzień Wilhelm Brasse został przeznaczony do wykonywania zdjęć ewidencyjnych. To robił przede wszystkim, ale fotografował także więźniów przy pracy, zwłoki samobójców na drutach wokół lagru i różne sytuacje na terenie obozu.

Krok do innego świata

Rozmawiamy już kilka godzin. Wilhelm Brasse opowiada teraz o podskórnym życiu obozu, o wyłuskiwaniu z tego horroru każdej najmniejszej radości, pozwalającej przetrwać, i o przyjaźniach na całe życie. Opowiada też o kilku kwiatkach, przesadzonych zza drutów na jałową glebę między blokami dla więźniów. Były z innego świata i były jedyną rzeczą, jaka spodobała się tak katom, jak i ofiarom.

Wilhelm Brasse – potomek austriackich osadników, urodził się w polskiej rodzinie w Żywcu 3 grudnia 1917 roku. Zapowiadał się na świetnego fotografa portrecistę. Za odmowę potwierdzenia przynależności do narodu niemieckiego trafił w czasie II wojny światowej do obozu w Auschwitz, gdzie przydzielono mu pracę w komandzie wykonującym tzw. zdjęcia policyjne więźniów. Przeżył obóz, ale pod koniec wojny trafił do kilku innych miejsc kaźni, z których wrócił całkowicie wyczerpany. Po wojnie nigdy już nie fotografował; zajął się produkcją rzemieślniczą (osłonki wędlin). Do dziś mieszka w Żywcu. Jego wielokrotne zeznania złożone zostały w archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na wisla.naszemiasto.pl Nasze Miasto